Masakra w giszowieckim lesie
Rozbicie śląskich oddziałów Armii Krajowej w czasie II wojny światowej miało swój epizod również na Giszowcu.
Wymordowanie całego oddziału partyzanckiego w giszowieckich lasach a także aresztowanie ponad 600 akowców wzięło swój początek w akcji scalania polskiego podziemia 1943 roku. O połączenie z Armią Krajową zabiegała m.in. Polska Organizacja Wojskowa – Wyzwolenie, licząca około 100 członków z Wełnowca, Kochłowic i Nowej Wsi. Kierował nią prezes Koła Rezerwistów WP na Wełnowcu plutonowy Gerard Kampert. Ciesząc się zaufaniem władz AK, wyłudził on dotację 15 000 marek. Gdy przyszło do rozliczeń, nawiązał kontakt z agentem gestapo Wiktorem Grolikiem z Załęża i wprowadził go do swojej organizacji. Za cenę kolaboracji chciał otrzymać ochronę na wypadek akowskich sankcji za sprzeniewierzone pieniądze. Katowickie gestapo wykorzystało możliwość infiltracji w struktury AK i poleciło obu agentom prowadzenie dalszych pertraktacji. Gdy zostali oni przez konspiratorów zaakceptowani, katowickie gestapo ruszyło do akcji. Najpierw zlikwidowano w lasach piotrowickich bunkier, w którym ukrywali się żołnierze oddziału operacyjnego AK i dezerterzy z niemieckiego wojska. Wymordowano wszystkich. Drugie uderzenie nastąpiło 20 marca, gdy po wyjściu z zakonspirowanego mieszkania w Załężu, oślepiono w bramie reflektorami i obezwładniono komendanta Inspektoratu AK Wacława Stacherskiego ps. „Nowina” oraz partyzanta „Kruka”. Następnego dnia rozpoczęły się masowe aresztowania akowców.
Wacław Stacherski, ps."Nowina",
komendant katowickiego Inspektoratu AK
urodził się 28.09.1915 -
zginął 18.09.1944 w obozie oświęcimskim.
„Nowinę” przewieziono do więzienia w Mysłowicach. Nie udało się jednak Niemcom ująć dowódcy oddziału operacyjnego ppor. Wacława Andryszaka, ps. „Wiesio”. Kolejnym uderzeniem wroga miało być rozbicie oddziału operacyjnego i pochwycenie jego dowódcy. Plan opracowało katowickie gestapo, a realizację powierzono Grolikowi i Kampertowi.
Zaczęli więc opowiadać, że „Nowina” został rozpoznany jako Wacław Stacherski i niebawem zostanie przewieziony do Oświęcimia, a więc jak najprędzej trzeba go odbić. Udało im się spotkać z ppor. Andryszakiem i przedstawić plan akcji. Mówili o kilku przekupionych strażnikach, możliwości wyłączenia alarmu i telefonu oraz otwarciu bramy, gdy nadjedzie ciężarówka. Twierdzili, że cela jest rozpoznana i można błyskawicznie odbić więźnia, a potem przez Niwkę-Modrzejów dojechać do lasów olkuskich. Pospiesznie ustalono, że akcja zostanie przeprowadzona 7 kwietnia wieczorem, ale przedtem dowódca rozpozna miejsce operacji i podstawionym samochodem pojedzie do Bielszowic, by pilotować oddział.
Jak ustalono wcześniej, przy pętli tramwajowej w Mysłowicach czekali Grolik z Kampertem. Zaprowadzili oni ppor. Andryszaka oraz Wiktora Adamczyka przed więzienie. Tam już czekało dwóch cywilów w skórzanych płaszczach. Widząc ich Andryszak i Adamczyk błyskawicznie otworzyli ogień z broni krótkiej. Tamci odpowiedzieli strzałami z pistoletów maszynowych i ranili śmiertelnie akowców, choć wg planu gestapo należało ich pojmać żywych. Ranny został też Grolik. Natomiast druga część planu dotycząca likwidacji oddziału operacyjnego katowickiego inspektoratu AK, niestety się powiodła. Kampert zaraz po strzelaninie pod mysłowickim więzieniem, pojechał z konfidentem znanym w konspiracyjnych kręgach jako kapitan „Strzała” do Bielszowic. Tam przekazał partyzantom wiadomość, że ich dowódca czeka w Mysłowicach i by dołączyć do niego pojadą przez las. Za kierownicą ciężarówki „wypożyczonej” z kopalni Bielszowice usiadł Stanisław Jarosz, ps. „Mały”, będący sierżantem WP. Reszta uzbrojonego oddziału usiadła z tyłu.
Kiedy konwój leśnymi drogami dotarł do szosy murckowskiej koło kolonii Zuzanna, zjechał w prawo w giszowiecki las na drogę prowadzącą do szybu Jan.
Po kilkudziesięciu metrach osobowy samochód Kamperta zatrzymał się. Stanęła i ciężarówka. Wtedy rozbłysły reflektory, samochód osobowy gwałtownie ruszył do przodu, a na ciężarówkę z obu stron posypał się grad strzałów z broni maszynowej. Zabito oślepionego reflektorami kierowcę, a potem całkowicie zaskoczonych, siedzących pod plandeką partyzantów. Nie ocalał nikt. Zmasakrowane zwłoki wrzucono do wykopanego na skraju lasu dołu.
Rok po tej tragedii, już po wojnie, mieszkańcy Zuzanny postawili tu dwa krzyże i zapalali znicze. Potem kolonię wyburzono, a w miejscu dawnej drogi powstała trasa szybkiego ruchu. Znikły krzyże, powoli zapomniano o pomordowanych partyzantach. Pamięć po nich ma przywrócić tablica, która została wmurowana w ścianę kościoła św. Barbary.
Gazeta Wyborcza 10.04.1999