Na początku był cynk i Jerzy Giesche
Tropiąc ślady początków wielkiej kariery naszego regionu niezmiennie spotykam cynk. Ten metal stał się zaczynem rozwoju, legł u progu wielkich fortun, powodował wzmożone zainteresowanie węglem i przez długie lata warunkował poziom jego wydobycia. Od cynku wszystko się zaczęło. O Śląsku i Zagłębiu winno się pisać, że w mijającej epoce były krainą cynku, węgla i żelaza. W takiej właśnie kolejności. Wypada zatem kilka słów cynkowi poświęcić. Natychmiast po odkryciu rozpoczął cynk swój wielki marsz ku przemysłowej produkcji, doceniono bowiem jego walory użytkowe.
Największym zaś ośrodkiem wydobycia i wkrótce potem produkcji w skali kontynentu stał się nasz region. Tu występowały jego rudy: galman i blenda, zalegające gęsto od jurajskich skałek na wschodzie po średni bieg Odry na zachodzie, w niektórych miejscach tworzyły obfite i łatwo dostępne złoża. Zanim powstały znaczące huty, np. w Wesołej w 1802 roku i w Będzinie w 1816, a potem wiele, wiele innych, rudy już eksploatowano i eksportowano do warsztatów produkujących wyroby z mosiądzu. Pierwszym zaś, który na dużą skalę wydobywał galman, był syn zawodowego wojaka, niejakiego Adama Gizy – Jerzy, piszący się z niemiecka Giesche. Niewiele wiemy o losach Adama Gizy. Wywodził się z Sandomierszczyzny, z rodu Gizów od dawna osiadłego w Małopolsce. Był zawodowym, najemnym żołnierzem w służbie cesarskiej, być może jednym z osławionych lisowczyków.
Zakończywszy karierę wojskową osiedlił się był pod Wrocławiem, ożenił i doczekał syna. Jerzy Giza urodził się 29 października 1653 roku, więc w latach dobrze nam znanych z sienkiewiczowskiej trylogii. Nie odziedziczył po ojcu skłonności do szabli, odnalazł w sobie za to smykałkę do handlu. I to właśnie stało się początkiem niebywałej kariery, przyniosło jemu i potomkom bogactwo, znaczne i trwałe miejsce w historii.
Jerzy Giza (Georg Giesche) ożenił się z kupiecką córką, wrocławianką Anną Marią Schmiedlin. Wziął w wianie kramy na wrocławskim rynku, dodał do nich swój dorobek, a przede wszystkim talent do robienia dobrych interesów i założył firmę handlową specjalizującą się w obrocie towarami łokciowymi. Najwidoczniej szło mu dobrze.
Być może do końca życia byłby odmierzał sukna, gdyby los nie zetknął go z Kacprem Pielgrzymowskim (von Pelchrzim) z Bobrka położonego opodal Bytomia, właścicielem tego majątku. Nie wiadomo kiedy ani jak ci panowie się spotkali, w każdym razie już na przełomie XVII i XVIII wieku wspólnie kopali galman, a urobek eksportowali Wisłą do Gdańska lub Odrą do miast pruskich. Odbywało się to w imieniu firmy handlowej Georga Gieschego z Wrocławia. Musiał być to proceder intratny skoro sięgnęli po złoża galmanu i blendy również poza Bobrkiem wdając się w spory z innymi feudałami patrzącymi niechętnym okiem na podbieranie bogactw z ich włości. Wydobywali rudy w Szarleju, Piekarach, Wieszowej i Stolarzowicach. Największy i najpotężniejszy z niezadowolonych z tego faktu okazał się być sam zwierzchnik bytomskiego państwa hr. Henckel von Donnersmarck. Georg Giesche wyszedł jednak ze sporu obronną ręką. Mało tego, był już na tyle zamożnym i wpływowym kupcem, że uzyskał od samego cesarza jakże ważny przywilej! W listopadzie1704 roku na lat dwadzieścia stał się wyłącznym eksploatatorem i eksporterem złóż rudy z Górnego Śląska.
Urzędowy wypis z 1888 roku, potwierdzający rysunek herbu oraz nadanie tytułu szlacheckiego 29.IV.1712 r. przez Cesarza Karola VI
(zdj. z albumu Georg von Giesche's Erben 1704-1964)
Potem przywilej cesarz raczył przedłużyć na dalszych dwadzieścia lat i w ten sposób firma urosła w siłę nie do pokonania, mimo zmian politycznych, innej przynależności państwowej Śląska i śmierci założyciela. Górnictwo galmanu rozwinęło się na wielką skalę. Jerzy Giesche zdążył jeszcze sprowadzić z podupadłego jak raz Olkusza 24 rodziny gwarków i osiedlić je na Śląsku.
Jerzy (Georg) von Giesche zmarł 26 kwietnia 1716 roku zostawiwszy wdowę Annę Marię, dwu synów i aż osiem córek. Obaj synowie zmarli bezpotomnie. Kierownictwo firmy (wciąż we Wrocławiu) objęła wdowa, a wkrótce potem syn Fryderyk Wilhelm. Rodzina zrezygnowała w tym czasie z handlu suknem i zajęła się wyłącznie sprawami galmanu. Przywilej cesarski został w 1723 roku przedłużony, chociaż na mniej korzystnych warunkach. Przedłużyły go również, aż do roku 1802 władze pruskie, pod których panowanie dostał się Śląsk w latach czterdziestych XVIII wieku – czytamy w książce Jerzego Jarosa „Tajemnice górnośląskich koncernów” – Fryderyk Wilhelm von Giesche zmarł bezpotomnie w roku 1754 zapisując majątek swojej siostrze Krystynie Eleonorze von Pogrell oraz siostrzenicom Mariannie Elżbiecie von Teichman i Joannie Bogumile von Walther und Croneck. Od tego czasu datuje się podział spadkobierców Gieschego na 3 zasadnicze linie wywodzące się od śląskich feudałów, którzy poślubili córki i wnuczki założyciela firmy. Nikt z nich nie miał już nazwiska Giesche, przetrwało ono jednak w nazwie przedsiębiorstwa.
Proszę zwrócić uwagę na daty. Przez ponad dwieście pięćdziesiąt lat firma „Giesche” trwała, należała do znaczniejszych nie tylko na Śląsku ale w całej Europie rozrastając się z czasem w wielobranżowy koncern. Koncern „Giesche” zarządzany przez fachowców – menadżerów początkowo (od połowy XVIII wieku!) w imieniu spadkobierców, a potem jako przedsiębiorstwo z osobowością prawną, przekształcił się w wielozakładowy, wielobranżowy moloch, w którym obok kopalń rudy, hut metali kolorowych, górnictwa węglowego, produkowano też porcelanę, wyroby chemiczne, takie jak kwas siarkowy i nawozy sztuczne. Do dziś, przy wyjątkowych okazjach, niżej podpisany jada korzystając ze stołowego serwisu sygnowanego dumnym „Giesche”. Serwis nie ustępuje niczym, ani urodą, ani jakością, najsławniejszym wyrobom porcelanowym.
Wygaśnięcie w roku 1802 przywileju Gieschego zmusiło jego spadkobierców do uzyskania nadań górniczych na swoje kopalnie i – zgodnie z obowiązującą wówczas zasadą dyrekcyjną – do podporządkowania ich kierownictwu państwowych władz górniczych. W tym czasie zaczęto też na Górnym Śląsku wytapiać cynk z galmanu. Również spadkobiercy Gieschego zbudowali w 1809 roku swoją pierwszą hutę koło Szarleja, a w roku 1813 drugą, natomiast wysyłka galmanu do fabryk mosiądzu zaczęła się zmniejszać, a w roku 1829 ustała zupełnie (J. Jaros).
Wytop wymagał dużych ilości węgla. Ożywiło to zainteresowanie górnictwem węglowym, a ponieważ – ze względu na koszty transportu – korzystniej było lokować hutę w pobliżu kopalń węgla niż dowozić paliwo, zlikwidowano hutę koło Szarleja uruchomiwszy nową w 1818 roku, większą i wydajniejszą w Michałkowicach – nazwaną „Jerzy” – tuż obok kopalni węgla „Fanny”. W 1825 roku spadkobiercy nabyli hutę „Liers” w Lesie Bytomskim i zbudowali hutę „Dawid” w Chropaczowie przy uruchomionej tamże kopalni węgla „Król Saul”. Owo poszukiwanie najkorzystniejszej lokalizacji uwieńczone zostało dużym sukcesem dopiero w roku 1834 dzięki budowie huty „Wilhelmina” w Szopienicach, która stała się zaczątkiem wielkiego kombinatu hutniczego istniejącego niemal do dziś, a firma zaczęła nabywać udziały w pobliskiej kopalni węgla. W Szopienicach zastąpiono galman blendą, zbudowano więc jej prażalnię, obok wytwórnię kwasu siarkowego i nawozów sztucznych, a także hutę ołowiu i srebra „Walter Croneck” oraz hutę cynku „Bernhardi”, a na koniec walcownię blachy cynkowej.
Dom mieszkalny i punkt handlowy Georga Giesche
we Wrocławiu przy Ring 20 w latach 1691-1761
Po koncernie zostało wiele pamiątek i to nie tylko w postaci zastawy stołowej i porcelanowych bibelotów, nie tylko resztek po hutach i kopalniach, ale coś, co okazało się najtrwalsze, mianowicie nazwy dwu znaczących osiedli w Katowicach: Giszowca i Nikiszowca. W obu przypadkach są to unikalne dziś w skali kraju, a także Europy, osiedla robotnicze (Giszowiec niestety zachowany tylko częściowo). Osiedle Nikiszowiec wzięło nazwę od nazwiska ostatniego dyrektora górniczego Zakładów Gieschego w Katowicach Kurta Nikischa (1889-1967). Oba osiedla na zlecenie koncernu projektowała firma architektoniczna braci Zillmanów z Charlottenburga. „Gischowiec jest jedynym na Górnym Śląsku i w całej Polsce osiedlem-ogrodem” – pisała pani Dorota Głazek w książce „Śląskie dzieła architektury i sztuki”. Budowa osiedla Gischowiec była oczkiem w głowie dyrektora Antoniego Uthemanna, którego willa stanęła na obrzeżu. Osobiście doglądał budowy, wtrącał się do szczegółów, stworzył regulamin osiedla, którego przestrzegania skrupulatnie pilnował. Ingerował we wszystko, co zapewne było niekiedy krępujące dla mieszkańców, ale też pozwalało na zachowanie wzorowego porządku i poczucie przynależności do wspólnoty.
Zasadniczo odmienny charakter ma Nikiszowiec. Zwarta, prawie koszarowa zabudowa składająca się z wielorodzinnych, trzykondygnacyjnych budynków (o skądinąd ciekawej architekturze) zawierała też w sobie pełny kompleks handlowo-usługowy łącznie z kościołem, którego w Giszowcu nie było. Kosztorys budowy obu osiedli przekraczał 10 mln marek, niemniej dla koncernu był inwestycją z całą pewnością opłacalną. Związanie załogi mieszkaniem w niedalekim sąsiedztwie kopalni miało dobry wpływ na nastroje wśród robotników, a o morale wówczas dbano.
Zdjęcia samochodu z poznańskiego oddziału handlowego spółki Giesche
Koncern przemysłowy „Giesche” to jedno z najdłużej istniejących przedsiębiorstw w tej części Europy – nieprzerwanie funkcjonujące od końca XVII wieku do połowy XX. Naczelna dyrekcja i główna kasa zawsze miały siedzibę we Wrocławiu, choć większość zakładów wydobywczych i przetwórczych mieściło się na Górnym Śląsku, ale nie tylko tam. Do koncernu należała kopalnia rud cynkowo-ołowianych w okolicy Chrzanowa, zakłady w Trzebini, kopalnia „Samuel Glick” na Węgrzech, kilka obiektów przemysłowych w różnych częściach Niemiec oraz firmy handlowe w Poznaniu i Gdańsku. Koncern był rentowny. Spadkobiercom właścicieli wypłacał godziwą dywidendę, zaś w poziomie płac robotniczych nie należał do najgorszych. Według bilansu za rok 1913 fundusz rezerwowy wynosił już 9 mln marek, fundusze na bieżące wydatki, zabezpieczenie przyszłych dywidend – łącznie 15,5 mln marek, fundusz na zapomogi i nagrody dla robotników – 1,8 mln i fundusz amortyzacyjny – 23 mln marek.
Zdecydowanie niemiecki charakter zarządu i rady nadzorczej z jednej strony, a przecież polskie korzenie założyciela firmy z drugiej, to gratka dla kultywujących narodowe podziały i uprzedzenia. Jest też na koniec coś sensacyjnego z lat ostatniej wojny. Naczelny dyrektor Edward Reinhold Schulte nawiązał i utrzymywał ścisłe kontakty z wywiadem alianckim, a miał wiele do przekazania. O tym, że nie były to mało znaczące „przecieki” świadczy fakt, że Amerykanie poświęcili mu całą książkę.